Książkę czyta się lekko, szybko i przyjemnie. W moim mniemaniu opowiada o stukniętej kobiecie, która po wpływem pijackiej wizji kupuje rozpadający się domek i czeka na księcia z bajki. Książąt jest kilku, co jeden to bardziej walnięty. Żigolak na białym koniu, kolega po fachu i wariat, który pobił narzeczoną, bo ta puściła się z innym. Wszyscy jak bohaterowie latynoskich tasiemców, albo i gorzej. A w tym wszystkim ona, filigranowa, w miarę ładna, głupia i wkurzająca lekarka weterynarii, czytująca magiczne książki i przyrządzająca miłosne nalewki. Jednak Patrycja ma swoje dobre strony, którymi jest niegasnąca nadzieja i optymizm.
Stereotypowy obraz polskiej wsi złożonej z półgłówków bardzo mnie drażnił, a główna bohaterka jeszcze mocniej. Lekarzem to też ona za dobrym nie była, po pięciu, czy sześciu latach studiów myślała, że wąż to tylko rura i była zdziwiona obecnością narządów... Mimo to wątek zwierząt był bardzo fajnym tematem.
Sama sobie się dziwię, że dałam radę wytrzymać do końca, myślę, że odbyło się to dzięki specyficznemu stylowi pisania: humor + lekkie pióro. Nie wiem skąd adnotacja na okładce, jakoby Patrycja miała coś wspólnego z Anią z Zielonego Wzgórza. Kto wpadł na taki pomysł?
Myślę, że trzy książki tej autorki mi wystarczą. Lekkie pióro to nie wszystko, liczy się także treść, a ta mnie nie porusza....
2,5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz